f·p·p · p·r·o·d·u·c·t·i·o·n·s   GRY | SERWERY GIER | BANNERY
 



 
 
 





  f·p·p · c·a·l·l o·f d·u·t·y | Currahee

Opowiadania

Currahee

"Żołnierze, marynarze i lotnicy Alianckich Ekspedycyjnych Sił Zbrojnych!
Bierzecie udział w wielkiej krucjacie, do której przygotowywaliśmy się przez wiele miesięcy.
Oczy świata są zwrócone na was.
Towarzyszą nam wam nadzieje i modlitwy ludzi kochających pokój.(...) Stoi przed wami niełatwe zadanie.
Wróg jest dobrze wyszkolony i zaprawiony w bojach.
Będzie walczył bez wytchnienia. Mamy jednak rok 1944!(...)
Koleje losu się odwróciły! Mieszkańcy wolnego świata maszerują razem ku zwycięstwu!
Wierzę w waszą odwagę, poświęcenie i umiejętności wojskowe.
Zadowolić nas może tylko całkowity sukces!
Życzę wam powodzenia! I prośmy Wszechpotężnego Boga o błogosławieństwo dla nas i naszego szlachetnego przedsięwzięcia."


Generał Dwight Eisenhower



5 czerwca, 1944. Gdzieś nad kanałem La Manche Godzina 23:40

Samoloty leciały bardzo blisko siebie, w szyku V. Drzwi zostały wyjęte, chłopaki chcieli palić, podobnie jak w większości maszyn. Rozejrzałem się po samolocie, niektórzy spali po proszkach na chorobę lokomocyjną, inni się modlili, a jeszcze inni patrzyli tępo przed siebie lub w ciemną noc. Nikt nic nie mówił...

Obóz Toccoa Georgia 1942

W Europie trwał trzeci rok wojny. Większość z nas rwała się do boju, bardzo chcieliśmy wreszcie wkroczyć do akcji.

Trafiłem do Kompanii E 506 Pułku Piechoty Spadochronowej, 101 Dywizji Powietrzno Desantowej. Naszym dowódcą był porucznik Sobel. Czepiał się wszystkiego! Jeśli kilku chłopaków miało brudne kolby lub krzywo założony hełm, cała Kompania miała cofane przepustki. Mnie uwziął się chyba najbardziej. Ciągle wynajdywał mi jakiś szczegół... Nienawidziłem go... Każdego dnia musieliśmy biegać na szczyt Curahee, wąską ścieżką, z obu stron porośniętą drzewami... Herberta [Sobla] nazywaliśmy różnie, mogę jedynie napisać jedno określenie: "pier...ony gudłaj". Codziennie mieliśmy te cholerne ćwiczenia. Niektórzy z nas nie wytrzymali i odeszli z kompanii...

Obóz w Benning 1942/43

Pojechaliśmy do Benning, gdzie miały odbywać się skoki treningowe. Tu było gorzej niż w Toccoa, baraki, w których mieszkaliśmy nie miały podłóg, łóżka stały na brunatnej, pylistej ziemi. Uczyliśmy się, jak składać spadochrony, aby otwierały się niezawodnie. Każdego dnia wyglądało to tak: Śniadanie, potem bieglismy do składni, gdzie pakowaliśmy spadochrony, potem biegliśmy na obiad. Resztę popołudnia skakaliśmy z makiety kadłuba samolotu, na stertę siana. Skakaliśmy tez z 10 metrowej wieży, na spadochronie podczepionym na stalowym kablu, oraz uczyliśmy się sterować nim podczas opadania. Po kilkunastu dniach takiego treningu, przyszedł czas na skoki z samolotu. Każdy z nas musiał wykonać 5 skoków, aby otrzymać Skrzydełka. Po obiedzie, udaliśmy się do hangaru, gdzie czekały na nas C-47 Douglas. Weszliśmy na pokład i zajęliśmy miejsca. Gdy maszyna osiągnęła pułap 500 metrów, na kontrolce, przy drzwiach zapaliła się czerwona lampka. Instruktorzy wydali rozkaz:
- Powstań, zaczepić liny!
Każdy wstał i podczepił karabińczyk liny do stalowej liny pokładowej.
- Parami, meldować gotowość!
- Numer dwanaście, gotów!
- Numer jedenaście, gotów!
I tak do pierwszej pary przy drzwiach.
Zapaliła się zielona lampka. Pierwszy ze skoczków podszedł do drzwi i wyskoczył. Serce dudniło mi jak nigdy przedtem, z trudem łapałem oddech. Nadeszła moja kolej. Podszedłem do drzwi, zaparłem się rękoma o ramę drzwi. Odetchnąłem głęboko i wyskoczyłem. Gdy opadałem, słyszałem jak chłopaki krzyczeli jak szaleni. Po chwili, zorientowałem się że i ja robię to samo.

Po pięciu skokach kwalifikacyjnych dostaliśmy Skrzydełka Spadochroniarskie! Nareszcie mogłem wpuścić nogawki do butów. Po otrzymaniu odznak siedzieliśmy w kantynie i piliśmy piwo. Wszedł do nas Generał Sink, chcąc pogratulować zdobycie Skrzydełek. Jeden z chłopaków podszedł do niego i podał piwo. Sink uśmiechnął się, wzniósł kufel w górę i krzyknął:
- Curahee! (zawołanie bojowe naszej kompanii) - i wypił piwo
Kilka tygodni później wyruszyliśmy do Anglii.

Aldbourne, Anglia 1943/44.

Pamiętam podróż S/s Samaria. Nie była to najmilsze przeżycie. Statek, który miał przewozić 1000 pasażerów, przewoził 5000. Z pryszniców leciała słona i zimna woda. Musieliśmy cały czas nosić kamizelki ratunkowe. Wreszcie dotarliśmy do Anglii. Zostaliśmy wysłani do Aldbourne, gdzie mieliśmy ćwiczenia w terenie, i skoki treningowe.

Zaczęły się przygotowania do operacji Overlord. Teraz, trenowaliśmy tak jak nigdy przedtem. Kilka razy zostaliśmy wysłani w teren na parę dni. Pamiętam, że Sobel nie umiał odczytywać mapy. Podczas jednego dnia treningu, Sobel zgubił się wraz ze swoimi żołnierzami, kazał przeciąć drut kolczasty, za którym pasły się krowy. Zwierzęta rozbiegły się po okolicy. Jeszcze tego samego dnia, Sobel, został wezwany do Generała Sinka, dostał awans na kapitana, miał wrócić do Stanów nadzorować szkolenie żołnierzy.

Operację odkładano kilka dni. Zaczęliśmy się denerwować. 4 Czerwca wreszcie, wyznaczono datę D-Day na 6. Następnego dnia o 21:00 padł rozkaz załadunku do C-47, który nie był zbyt łatwy... Każdy z nas był obładowany ponad wszelką miarę! Żołnierze idąc na wojnę od zawsze zabierali wszystko, co mogło się przydać w najbardziej nieprzewidywalnych okolicznościach. Bielizna, w której mieliśmy skakać, została nasączona specjalnym impregnatem, mającym nas chronić przed atakami gazowymi. Ubrania były sztywne, śmierdziały i nie przepuszczały powietrza. Przez co, w dzień byliśmy spoceni, a w nocy drżeliśmy z zimna. Mundury polowe zostały potraktowane w ten sam sposób. Makabra... Każdy spadochroniarz miał scyzoryk zaszyty w klapie bluzy mundurowej, do przecięcia uprzęży w razie zawiśnięcia na drzewie. W workowatych kieszeniach na udach, mieliśmy zapakowane łyżkę, brzytwę, skarpety na zmianę, pakuły do oczyszczenia broni, latarkę, mapę, racje żywnościowe na trzy dni, żelazną rację żywnościową (cztery tabliczki czekolady, paczka sucharów, kawa w proszku, cukier i zapałki), zapas amunicji, busolę, dwa granaty obronne, minę przeciwpancerną, granat przeciwpancerny Gammon ( woreczek zawierający niemal kilogram plastiku z zapalnikiem!) I po dwa kartony papierosów. Każdy miał także pas amunicji do karabinu. Przy pasie wisiały: kabura z pistoletem (kupiłem za 2 paczki fajek), manierka, łopatka w pokrowcu, zasobnik z opatrunkiem osobistym i bagnet. Na to wszystko szła uprząż spadochronu z pokrowcem czaszy głównego spadochronu doszytym na plecach i spadochronem zapasowym przypiętym do piersi. Do lewego uda przytroczono nam pokrowiec z maską przeciwgazową i nóż bojowy w pochwie. Na wierzchu spadochronu zapasowego umocowano chlebak z zapasową bielizną, resztę amunicji. Przewieszony przez pierś skoczka, pod spadochronem zapasowym, znajdował się pikowany do ochrony żeber. Na to wszystko zakładaliśmy kamizelkę ratunkową. Całość wieńczył założony na głowę hełm*. Dowództwo, zadecydowało, że broń, i zapasową amunicję będziemy mieli w zasobniku, który będzie przyczepiony do pasa na lince, dzięki któremu szybciej będziemy opadać. Wylecieliśmy o 22.00.

(*Zaczerpnięte z Kompanii Braci Stephena E. Ambrose'a)

Normandia, Francja 1944

6 czerwca, 1944. Godzina 00:04

Pilot powiedział, że jesteśmy już nad Francją. W oddali słyszeliśmy wybuchy. Niemcy zaczęli ostrzał. Była to najgorsza noc, jaką kiedykolwiek przeżyłem...

Zapaliła się czerwona lampka. Padł rozkaz:
- Powstań! Zaczepić liny!
- Parami, meldować gotowość! - Samolotem trzęsło.
- Skaczmy wreszcie do cholery! - krzyczał ktoś z tyłu.
Pilot robił zwody, aby uniknąć pocisków, jednak to nic nie dawało. Nasz samolot został trafiony kilka razy, dwóch, czy trzech żołnierzy zostało rannych. Zapaliła się zielona lampka. Porucznik który siedział przy drzwiach wstał:
- Powstań! Zaczepić liny! Meldować gotowość!

Czterech wyskoczyło, stanąłem przy drzwiach. Zobaczyłem coś niesamowitego... Wszędzie wybuchały pociski, rozświetlając niebo. Czerwone, zielone i niebieskie smugi przecinały ciemną noc, otrząsnąłem się, wziąłem głęboki oddech i rzuciłem się w otchłań. Spadochron szarpnął.

Zacząłem się rozglądać. Dookoła mnie przelatywały różnokolorowe pociski. Jedna z maszyn została trafiona pociskiem z działa 88mm. Zrobiła zwrot na lewe skrzydło i uderzyła w inny samolot... Po kilku minutach opadania wylądowałem. Uwolniłem się od spadochronu i zacząłem szukać zasobnika
- Kurwa! - krzyknąłem. Linka, do której przyczepiony był zasobnik z bronią urwała się! Wstałem z ziemi. Nad moją głową przeleciały pociski z MG-42. Upadłem przeklinając, na czym świat stoi.
Podczołgałem się do pobliskich krzaków, usłyszałem jakiś ruch. - Błyskawica! - krzyknąłem
- W dupe se wsadź tą błyskawice! Chodź tu i mi pomóż! - Tylko Amerykanin mógł powiedzieć coś takiego. Wychyliłem głowę zza krzaków i zobaczyłem innego spadochroniarza, który zaplątał się w linki. Wyciągnąłem bagnet i je odciąłem. Nie należał do mojej kompanii, nawet nie do mojej dywizji! Nad nami przeleciały pociski karabinu maszynowego.
- Co tu się dzieje?! - wrzasnął
- Nie wiem! Nie jesteśmy tam gdzie być powinniśmy!
- Wynośmy się stąd!
- Masz zasobnik?
- Gówno mam, ta zasrana linka się urwała!
- To tak samo jak u mnie. Cholera! Musimy znaleźć punkt zborny.
- Gdzie idziemy?
- Nie wiem, nie wiem... Gdzie my jesteśmy do cholery?!
- Wiem tylko tyle, że w Normandii... - Kapral popatrzył się na mnie szeroko otwartymi oczyma.
- Naprawdę? - odpowiedział z uśmiechem - Chodźmy tam. - wskazał na budynek po naszej lewej. Kiwnąłem głową i wyjąłem pistolet. Przyjrzałem się dokładnie otoczeniu. Prawie wszędzie były żywopłoty. Żywopłoty, nie takie jak w Anglii, które dałoby się przeskoczyć, te miały 1,5 metra, i były tak gęste, że nie dało się przejść. Było także wiele lejów po bombardowaniach. W oddali słychać było strzały. Podkradliśmy się do budynku. Był to jedno piętrowy, wiejski budynek. Zajrzałem ostrożnie przez okno, w środku siedziało kilku Niemców.
- Co robimy? - zapytałem
- Masz granaty?
- Tak.
- To dobrze, bo ja swoje zapakowałem do zasobnika, daj jeden. Podałem mu granat. Wyciągnęliśmy zawleczki i wrzuciliśmy do środka, wybijając szybę. Wybuchły, usłyszeliśmy krzyki i jęki.
- J... ja tam nie wejdę. - powiedziałem dygocząc.
- Chodź! - żołnierz złapał mnie za rękaw i pociągnął. Otworzyłem drzwi, i weszliśmy do środka. Zacisnąłem oczy i odwróciłem głowę. Niemcy byli poszarpani, niektórzy jeszcze żyli mówili coś jednak ich nie rozumiałem... Kapral zabrał broń dla siebie i dla mnie, dobił Niemców i wyszedł, ja zrobiłem to samo. Dostałem Mausera.
- To nie to, co Garand ale zawsze coś. - powiedział.
- D... dlaczego to zrobiłeś?
- Co?
- No... - wskazałem na budynek.
- To wojna człowieku, jeśli ty ich nie zabijesz oni zabiją ciebie, im szybciej to zrozumiesz, tym szybciej będziesz mógł walczyć.
- Błyskawica!
- Grom! - odpowiedziałem, zza krzaków wyszło trzech spadochroniarzy ze 101-wszej. Poznałem dwóch z nich, byli to Sierżant Steve i Szeregowy Mike. Trzeci, należał widocznie do innej kompanii.
- Jack, miło cię widzieć! - powiedział Steve.
- Was też! Nie wiecie gdzie jesteśmy do cholery?
- Widziałem drogowskaz, na południowy-wschód stąd jest Ste-Marie-Du-Mont.
- A to kto? - zapytał Mike wskazując na kaprala
- Eeee... nie wiem...
- Kapral John Roland z 82-giej. - odpowiedział i skinął głową
- A on? - Zapytałem
- To jest szeregowy Ralph.
- Nie mamy czasu! Musimy ruszać do Ste-Marie. - Steve zaczął nas poganiać i ruszył w stronę miasteczka.

Szliśmy pochyleni, co jakiś czas zatrzymując się. Przed nami, przy drodze stał zdewastowany budynek, mur, który go otaczał także był zniszczony, po całych fragmentach widzieliśmy, że miał około 180 cm. Przeszliśmy przez niego i skierowaliśmy się w stronę drogi. Usiedliśmy pod murem. Każdy z nas wyciągnął czekoladę i zaczął jeść. Po posiłku mieliśmy ruszyć dalej. Gdy wstałem, kilka pocisków trafiło w mur, natychmiast upadłem.
- W morde mać! - wrzasnąłem. Rozpętała się walka.
Znalazłem całkiem sporą dziurę w murze, przez którą strzelałem. W stronę Niemców poleciało kilka granatów.
- Cholera! Zaciął się! - krzyknąłem i spojrzałem na Johna. Leżał na ziemi, dostał w pierś. Skoczyłem do niego i podniosłem mu głowę. Moment się szamotał, po chwili zmarł, zamknąłem mu oczy, położyłem delikatnie na ziemi i wziąłem jego MP-44.
- Uciekli! - krzyknął któryś ze spadochroniarzy.

Zaczęło świtać. Wciąż szliśmy do Ste-Marie-Du-Mont. Gdy przechodziliśmy skrajem lasu, zobaczyliśmy cos okropnego. Na drzewie, powieszony za nogi wisiał medyk, z przeciętym gardłem. Poczułem, że coś mnie ciśnie w gardle. Ręce zaczęły się trząść, a z oczu poleciały łzy.
- Chodźmy... - powiedział Ralph i delikatnie szarpnął mnie za rękaw, ruszyliśmy w dalszą drogę. Po przejściu kilku kilometrów zrobiliśmy sobie przerwę na posiłek.
- Nie... ja już nie mogę jeść tej czekolady... - jęczał Mike. Każdy z nas miał już dość czekolady. Spostrzegłem małą farmę.
- Chodźmy. - rzuciłem, ruszyliśmy ostrożnie w stronę zabudowań.
- Kury! - krzyknął Ralph. Z budynku wyszedł chłop podnosząc ręce.
- Dobra do roboty... - rzuciłem i założyłem karabin na ramię, wyjąłem z kieszeni nieotartą tabliczkę czekolady i podszedłem do mężczyzny. Próbowałem mu wytłumaczyć na migi, że chce się wymienić, jednak nic nie zdziałałem. Pokazałem na czekoladę, a potem na niego, chłop pokiwał głową. Wskazałem na niego, a potem na kurę, i na siebie, znów pokiwał głową i zaczął ganiać kurczaka. Gdy wrócił bez zdobyczy pokręciłem głową, i zarysowałem w powietrzu kształt jajka. Mężczyzna zniknął w kurniku i wrócił z kilkoma jajkami, zdjąłem hełm a on delikatnie je tam wsadził, kiwnąłem głową i podałem mu czekoladę. Szybko poszliśmy do pobliskiego zagajnika gdzie na saperkach usmażyliśmy sobie jajecznicę. Mike miał przy sobie trochę soli i pieprzu. Po spożyciu porządnego śniadania ruszyliśmy dalej.

Nad naszymi głowami zaczęły przelatywać pociski, spojrzałem na zegarek.
- Punktualnie.
- Zaczął się desant na plażach. - powiedział Steve.
Kilkanaście metrów dalej, spotkaliśmy spadochroniarzy pilnujących jeńców.
- Dobrze, że jesteście. - powiedział jeden z nich. - Idźcie do sztabu. - wskazał na farmę na końcu drogi.

Okolice majątku Brecourt Manor, Normandia 1944

Dowiedzieliśmy się, że cztery działa 105mm, które ostrzeliwują plażę Utah znajdują się niedaleko nas, w okolicach Brecourt Manor. Porucznik Richard Dick Winters objął dowództwo.

Po przejściu kilku kilometrów dotarliśmy na miejsce. Działa były dobrze okopane, droga od jednego do drugiego wiodła przez okopy. Stanowiska dział były chronione także przez żywopłoty. Mieliśmy do dyspozycji dwa CKMy i jeden moździerz. Ja i kilku chłopaków mieliśmy ruszyć zaraz po pierwszym strzale. Znaleźliśmy przerzedzony żywopłot, przez który mogliśmy się przebić i czekaliśmy. Wybuchły granaty, poszły serie z CKMów, ruszyliśmy. Sforsowaliśmy żywopłot i ruszyliśmy do pierwszego działa, zanim do niego dotarliśmy wybuchło kilka granatów zabijając Niemców. Wskoczyliśmy w okop i osłanialiśmy resztę.
- Ma ktoś ładunki?! - krzyknął Bill, każdy z nas nerwowo przeszukiwał kieszenie. Wreszcie, przypomniałem sobie o Gammonie. Wyciągnąłem go z kieszeni.
- No dobra, ale i tak nie da rady! - Wrzuć go w lufę! - krzyknął ktoś stojący za mną, zrobiłem tak, granat rozsadził lufę działa. Niemcy zaczęli do nas strzelać. My, wychyliwszy się odpowiedzieliśmy ogniem. Ktoś krzyknął:
- Mamy drugie działo! - następne z dział zostało wysadzone, zostały dwa. Przenieśliśmy się do drugiego stanowiska.
- Wy zostajecie i nas osłaniacie. - powiedział Winters wskazując Billa, Gabriela i Ernesta. - Reszta za mną!
Biegliśmy okopem, pochyleni, zobaczyłem, że jeden z chłopaków zatrzymuje się przy martwym Niemcu i ściąga mu z ręki zegarek. - Jak znajdziecie Lugera zostawcie go dla mnie! - krzyknąłem nie bardzo wierząc w te słowa.
Dotarliśmy do trzeciego działa, Winters wysadził je. W tej chwili, niewiadomo skąd zjawił się porucznik Speirs z kompanią D.
- Ostatnie działo dla kompanii D! - powiedział do Wintersa
- Proszę bardzo!
Speirs wraz ze swoim oddziałem przebiegł okop w błyskawicznym tempie i wysadził działo.
- Zadanie wykonane! Wycofać się do sztabu!

Carentan, Normandia 1944

Jeszcze tego samego dnia mieliśmy ruszyć do Carentan i zająć je, aby nasze czołgi z plaży Utah mogły przejechać. Dlaczego my? Przecież powinniśmy odpocząć po zniszczeniu dział!
Szliśmy przez lasy i polany porośnięte złotymi mleczami. Wiał lekki, ciepły wiatr. Na trawie, leżały szybowce. Jedne prawie nieuszkodzone, inne połamane. W oddali słychać było wybuchy a wokół nas bzyczenie pszczół. Po południu doszliśmy do jakiegoś miasteczka zajętego przez 82 Dywizję. Zostaliśmy tam na noc. Wraz z kilkoma chłopakami znaleźliśmy fajne miejsce naprzeciw rynku gdzie się rozłożyliśmy. Zdjąłem chlebak, hełm i usiadłem na trawie, na kwiat obok przyleciał motyl szukając nektaru. Położyłem się podkładając ręce pod głowę. Promienie zachodzącego słońca padały mi na twarz, a lekki wiosenny wiatr mi ją ochłodził. Było to niewątpliwie najmilsze uczucie tamtych dni. Pomyślałem wtedy o moich kolegach i koleżankach, którzy teraz przygotowują się do rozdania świadectw. Co mnie podkusiło, aby wybierać się na tę wojnę? Dlaczego? Po co? Do dziś nie potrafię odpowiedzieć na te pytania... Zamknąłem oczy i znów zacząłem rozmyślać o domu, o dziewczynie... Czy mnie nie zapomni? A może już... zapomniała? A rodzicie? Na pewno się martwią... Co za głupek ze mnie...

Gdy się ściemniło zostałem zawołany do pobliskiego budynku, gdzie Tom gotował znaleźną fasolkę w puszkach. Po pół godzinie, nie wytrzymałem i wyszedłem na świeże powietrze.

Następnego dnia poszliśmy dalej. Po niespełna dwóch-trzech godzinach od opuszczenia miasteczka, zobaczyliśmy budynki Carentan. Droga prowadziła prosto na kawiarnię. Przy budynkach stojących obok drogi wybudowano mur po obu stronach, biegnący wzdłuż jej. Gdy podeszliśmy bliżej, Niemcy otworzyli do nas ogień z karabinów umieszczonych w oknach. Schowaliśmy się w rowach po bokach drogi.
- No już! Ruszać się! - krzyczał Winters biegając od rowu do rowu. Wstaliśmy i schowaliśmy się za murem po prawej stronie. Kyle wychylił się, aby zobaczyć gdzie znajdują się stanowiska. Gdy tylko to zrobił padł. Dostał w głowę.
- Snajper! Snajper! Nie wychylać się! - krzyczeli żołnierze. Po kilku minutach bezczynnego czekania ledwo usłyszeliśmy wołanie: - Dostał! - wtedy to jakiś szeregowy wystawił głowę zza krawędzi muru. Nic mu się nie stało.
Snajper nie żył, a w oczach chłopaka malowały się strach i ulga jednocześnie. Razem z Rogerem podbiegliśmy do okien, z których strzelali Niemcy. Przeczołgałem się pod oknami. Chwyciłem za granat, Rob zrobiło samo. Popatrzyliśmy na siebie i kiwnęliśmy głowami, wyciągnęliśmy zawleczki i cisnęliśmy granaty do środka. Przy oknach dobiegł do nas jakiś sierżant mówiąc abyśmy oczyścili pomieszczenia. Tak zrobiliśmy. Najpierw wyważaliśmy drzwi, a potem wrzucaliśmy granaty. Usłyszeliśmy świst, pocisk uderzył w budynek niedaleko nas. Szybko zeszliśmy na ulicę, gdzie zostaliśmy ostrzelani. Budynek za nami został trafiony. Wybuch odrzucił nas do przodu. Nie słyszałem prawie nic. Otworzyłem oczy jednak wszystko się kręciło... Czułem ból w prawym boku i lewej nodze. Gdy widziałem już lepiej zobaczyłem leżącego obok mnie Roberta, z kawałkiem szkła w głowie, jego oczy patrzyły w moją stronę. Zemdlałem. Obudziłem się w szpitalu polowym na plaży Utah.

Szpital, Anglia 1944

Zostałem przewieziony do szpitala w Anglii, gdzie wyciągnięto mi odłamek z boku, i kawałki szkła z nogi. Znalazłem się na sali, na której znajdowało się wielu rannych. Kilku z nich było ze 101-wszej. Przez wszystkie dni w szpitalu nudziłem się okrutnie. Padał deszcz, więc nie można było wychodzić. Przeważnie rozmawiałem z innymi, i miałem rehabilitację. Spadochroniarze byli bardziej rozmowni niż piechota. Kilka dni później przyszedł do mnie dziennikarz z aparatem, pani kapitan oraz porucznik.
- Pan Jack Stewart? - zapytał reporter
- Tak.
Reporter stanął obok lewego rogu łóżka i zaczął przygotowywać aparat, a kapitan otworzyła kuferek, w którym znajdował się medal Purpurowe Serce za odniesione rany na polu walki, oraz Brązowa Gwiazda, za zniszczenie działa w Brecourt Manor. Takie gwiazdy otrzymało jeszcze pięciu spadochroniarzy. Porucznik wyjął Purpurowe Serce:
- Za przelanie krwi za ojczyznę, armia stanów zjednoczonych ma zaszczyt przyznać panu Purpurowe Serce. - oznajmił i przypiął je do koszuli. Uścisnął dłoń i wtedy reporter zrobił zdjęcie.
- Za odwagę w walce i znaczne osłabienie sił nieprzyjaciela mamy zaszczyt wręczyć panu Brązową Gwiazdę za odwagę w boju. - powiedział i przypiął mi do koszuli drugi medal.

Usłyszałem, że 101-wsza wróciła z Normandii. Po tygodniu, gdy już czułem się o wiele lepiej a rany się zagoiły uciekłem z powrotem do kompanii, gdzie doznałem szoku. Gdy tylko przybyłem zostałem wezwany do dowódcy batalionu. Dostałem awans, podobnie jak inni, którzy byli w Normandii.

Kilka dni później, w kantynie dowiedzieliśmy się, że znów ruszamy w bój. Tym razem do Holandii. Miało tam skakać więcej spadochroniarzy niż w Normandii. Byłem ciekaw czy i tam każdy wyląduje gdzie indziej... Dwa dni później przygotowywaliśmy się do wylotu. Podjechały ciężarówki z zaopatrzeniem. Z jeepa jadącego za nimi wysiadł Sobel.
- A ten, co tu robi?! - krzyknął Tom
- Kto? Kto? - pytał jakiś szeregowy z uzupełnień
- Sobel, szkolił nas w Toccoa. Idzie tu! - odpowiedział Tom i odszedł. Sobel podszedł do mnie:
- Ahhh... Stewart. Sierżancie Stewart...
- Kapitanie... - zasalutowałem. Sobel podszedł do Malarkeya i zaczął się czepiać... Jak zawsze...
- Dupek. - krótko skomentował Dave.


Cdn…

Autor: Palles








--------------------------------------
Autor: [FPP]Totek
Aktualizacja: 07·12·2004 - 04:01



 : DRUKUJ 

     




   


f·p·p · p·r·o·d·u·c·t·i·o·n·s © 2000-2005 f·p·p productions. Skontaktuj się z nami w celu uzyskania dodatkowych informacji.
Przeczytaj reklama z nami, aby dowiedzieć się jak ukierunkować swoje produkty i usługi do graczy.


Dzisiaj jest Sobota · 20 Kwietnia · 2024
Strona wygenerowana w 0.120792 sek.